30 marca byliśmy na przedstawieniu Mewy Antoniego Czechowa w Teatrze Narodowym, podobało nam się bardzo, chociaż nie wszystkim byliśmy zachwyceni.
Pierwsze przedstawienie "Mewy" w 1896 roku zakończyło się klapą, ale kolejne, w 1898 było już pełnym sukcesem i zapoczątkowało trwałą obecność "Mewy", jak i pozostałych dzieł scenicznych Czechowa, na scenach teatralnych.
"Mewa" to dzieło pozornie łatwe, ale ta zwodnicza łatwość jest zarazem ogromną trudnością. Z pozoru to scenka rodzajowa z życia rosyjskiej prowincji końca XIX wieku. Do majątku Piotra Sorina, emerytowanego urzędnika przyjeżdża na letnisko jego siostra Irina Arkadina, wzięta i sławna aktorka wraz ze swoim aktualnym partnerem życiowym Borisem Trigorinem, poczytnym autorem realistycznych opowiadań i wspólnie z mieszkańcami, wśród których jest syn Iriny Konstantin oraz okolicznymi znajomymi starają się jak najlepiej spędzić ten czas.
Ale pod pozorem tej banalności toczony jest dyskurs na podstawowe dla wszystkich tematy - czym jest szczęście w życiu, spełnienie, jak osiągnąć szczęście, gdzie je szukać. Bohaterowie to różni ludzie, sławni i nikomu nieznani, bogaci i biedni, starzy i młodzi, chorzy i zdrowi, dzielą ich nawet klasy społeczne. Ale łączy ich jedno - marzą o szczęściu, które jest zawsze gdzie indziej, marzą o miłości, która jest dla nich nieosiągalna.
U Czechowa pułapką jest zbyt dosłowne odczytywanie słów, literalnej treści. Można interpretować "Mewę" jako konflikt między Iriną, która wyobraża istniejącą konwencją teatralną i Konstantinem, próbującym wprowadzać nowe środki wyrazu. Ale ten konflikt wyrażony w "Mewie" jest przecież zupełnie banalny, odkąd istnieje sztuka teatralna toczony jest nieustający dyskurs między starym i nowym. "Nowa forma" Konstantina jest przecież, według słów Iriny, "dekadenckim bełkotem", więc czymś świetnie znanym, zaś my nawet byśmy dodali, że klasycznym grafomaństwem. Dla Niny, marzącej o karierze aktorki, celem jest osiągnięcie teatralnego Olimpu i jest jej całkowicie obojętne, czy na tym Olimpie królują stare czy nowe formy.
"Mewa" łamie teatralne konwencje, to nie jest sztuka z zawiązaniem akcji na początku i ciągiem wydarzeń prowadzących do finału, konkluzji. To raczej tak, jakby na moment życie bohaterów oświetlił reflektor, możemy przez pewien czas ich obserwować, po czym reflektor gaśnie i życie bohaterów toczy się dalej.
Czechow nie opowiada nam bajek, tutaj próżno szukać Kopciuszka czy Brzydkiego Kaczątka. Nina podejmuje wyzwanie, rozpoczyna karierę aktorki. Wiemy, że na początku spotkało ją niepowodzenie, pomimo tego nie zawraca z tej drogi. Ale od Czechowa nie dowiemy się, czy faktycznie ma talent aktorski, czy spędzi resztę życia tułając się po prowincjonalnych scenach w drugorzędnych przedstawieniach, czy jednak osiągnie sukces. To na pewno nie jest scenariusz do holywoodzkiego melodramatu.
Czechow nie oszczędza swoich bohaterów, to nie jest lukrowany świat dobrych i szlachetnych. Nina jest postacią wzbudzającą sympatię, ale nietrudno zauważyć wyrachowania w jej wyborach. Początkowo wiąże się z Konstantinem mając nadzieję, że jako syn słynnej aktorki pozwoli jej się trochę zbliżyć do tego wyśnionego świata. Gdy pojawia się Boris Trigorin, bez skrupułów czyni jego obiektem swoich uczuć, gdyż związek ze znanym pisarzem na pewno bardziej ułatwi jej karierę.
"Mewa" Czechowa wymaga bardzo dobrego aktorstwa, tutaj jest ważny nie tylko dobrze wypowiedziany tekst, trzeba także przekazać niewypowiedziane uczucia i pragnienia bohaterów. W przeciwnym razie łatwo zamienić spektakl w banalną historyjkę. W przedstawieniu Agnieszki Glińskiej na szczęście dobrego aktorstwa nie brakowało.
Najbardziej podobali nam się Włodzimierz Press jako Piotr Sorin oraz Paweł Wawrzecki jako doktor Dorn. "Mewa" to przecież, według słów Czechowa, "komedia w czterech aktach", chociaż komedia raczej nietypowa, gdyż główny bohater strzela sobie w głowę na końcu. Dzięki subtelnej, ale nie przerysowanej grze tych aktorów całe przedstawienia ma nadane lekko ironiczno - żartobliwy charakter.
Modest Ruciński bardzo dobrze wypadł jako melancholijny Konstantin Triepliew, zaś Dominika Kluźniak jako entuzjastyczna i trochę egzaltowana Nina Zarieczna. Ale nie bardzo udała się końcowa scena spotkania Niny i Konstantina, tutaj przecież ostatecznie rozstrzygają się losy bohaterów. Czechow porzuca ironiczny ton, przez bohaterów przemawiają prawdziwe pasje i uczucia. Konstantin widzi ruinę swoich pisarskich planów, zrozumiał, że aby zbudować coś nowego nie wystarczy zburzyć lub zanegować stare. Gdy Nina odrzuca jego miłość, wszystkie światła w jego życiu gasną. Nina także ma za sobą pierwsze niepowodzenia, a nawet tragedię. Rozumie, że nie wystarczy wyrwać się z domu i u boku wielkiego pisarza znaleźć się w Moskwie aby droga na szczyt stanęła otworem. Ale decyduję się dalej kroczyć tą drogą, odrzuca miłość Konstantyna i tym wszystkie nici łączące ją z przeszłością zostają zerwane, mewa została zastrzelona i już nigdy nie będzie fruwać nad jeziorem. A przecież tak nie musiało się stać, bohaterowie szukają szczęścia i w tej scenie szczęście było w zasięgu ręki. Ale zamiast happy-endu mamy tragedię. W przedstawieniu tego nie było jednak słychać i ani widać, bohaterowie nadal toczą melancholijny, egzaltowany dyskurs, jakby młodym aktorom zabrakło środków artystycznego wyrazu.
Główną rolę Iriny Arkadiny grała Joanna Szczepkowska, jakby urodzona do tej roli. Ale wydaje się, że ten fakt jakby zwalniał znakomitą aktorkę ze wszelkich starań. Irina to znakomitość który musi być podziwiana i hołubiona na scenie i poza sceną. Jest to wielka aktorka na scenie i na wiejskim letnisku, tam pławi się w uwielbieniu Niny, która marzy o tym, że być taką jak ona. Sławny pisarz to także taki kolejny kosz kwiatów od losu. Nigdy nie wiemy, kiedy gra, a kiedy mówi z serca. Ale wydaje się, że jej czułość dla syna czy zniedołężniałego brata jest szczera, chociaż ta czułość jest przetykana z brutalnością. Ale w przedstawieniu Irina jest cały czas zimna, skąpa i wyrachowana, to postać jednowymiarowa od początku do końca.
Krzysztof Stelmaszyk bardzo dobrze wczuł się w rolę Borisa Trigorina. Boris jest punktem odniesienia dla wszystkich postaci w sztuce, jest cały czas obecny, ale tylko w jednej scenie odgrywa bardziej aktywną rolę, gdy zastanawia się, co to znaczy sława i popularność i nieoczekiwanie nastręcza mu to ogromną trudność.
Scenografia w przedstawieniach Czechowa zawsze musi znaleźć jakieś miejsce pomiędzy dokładnym odbiciem rosyjskiej rzeczywistości z XIX wieku, co jednak gubi uniwersalne przesłanie sztuki, a całkowitym oderwaniem od tego tła, co z kolei pociąga za sobą rozziew między treścią sztuki a wyglądem sceny. W przedstawieniu jednak ten złoty środek został dobrze odnaleziony, jesteśmy w w wiejskiej posiadłości na jeziorem, ale nie jest to przytłaczające, czyni treść dobrze umocowaną w kontekście, ale nie narzuca dosłownego rozumienia.
Dla potrzeb przedstawienie powstał nowy przekład Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej. W programie, który można kupić podczas spektaklu, tłumaczka objaśnia dlaczego powstał nowy przekład, zamiast posłużyć się którymś z istniejących. Niektóre fragmenty mogą brzmieć trochę zbyt nowocześnie.
Oryginał:
Аркадина. (.....) (Подбоченясь, прохаживается по площадке.) Вот вам — как цыпочка. Хоть пятнадцатилетнюю девочку играть.
Przekład:
Arkadina: (...) Proszę, lalunia. Mogę zagrać nawet piętnastkę.
W przedstawieniu jakoś mi się to nie podobało, ale chyba trudno to przełożyć inaczej.
цыпочка - to raczej "laska" (w rozumieniu: "atrakcyjna kobieta"), ale w języku polskim ten wyraz brzmi wulgarnie, kobieta tak o sobie nie powie. "Lalunia" znacznie lepiej, chociaż bardzo sztucznie. Język rosyjski jest dużo bogatszy od polskiego, przekonuję się, że praca tłumacza to ciężki kawałek chleba, chociaż z pozoru prosta.
Blog do projektu Open Source JavaHotel
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz